Wspomnienia wojenne - Władysław Skonieczny
Autor: Andrzej Szutowicz | 2009-01-05 |
Dzieciństwo
Urodziłem się wiosną 1927 roku w Dąbiu Kujawskim w pow.
włocławskim, jako drugie dziecko Anieli i Władysława Skoniecznych. Mieszkaliśmy
w miejscowości Borucin. Z czasem,
dzięki przychylności stwórcy miałem siedmioro rodzeństwa: czterech braci i trzy
siostry. Tata był z zawodu murarzem, ale aby nas wszystkich wyżywić imał się
wszystkich prac; był również dekarzem i zdunem. Tak naprawdę to potrafił zrobić
wszystko. Mama nigdzie nie pracowała i zajmowała się naszym wychowaniem. Była
straszna bieda. Do garnka nie było co włożyć, więc zdarzało się, że często
chodziliśmy głodni. Były to ciężkie czasy, ale nie narzekaliśmy. Pomimo biedy
wszyscy trzymaliśmy się razem. Zdążyłem ukończyć cztery klasy szkoły
podstawowej, do której uczęszczałem w Borucinie. Uczyłem się nieźle. Pamiętam,
że w te ostatnie wakacje w 1939 roku była bardzo piękna pogoda. Miały się one
okazać moimi ostatnimi wakacjami w życiu. Nadchodzące wydarzenia miały sprawić,
że moje dzieciństwo zostało nagle przerwane.
Wojna
1 września
1939 roku na Polskę napadli Niemcy. Wiadomość o wojnie przekazał nam tata. Jako
12 letni chłopiec nie bardzo zdawałem sobie sprawę co to wojna i co ona oznacza
dla mnie i mojej rodziny. Chyba 2. lub 3. września pojawiło się u nas we wsi
Wojsko Polskie i kazało nam uciekać. Mówili, że będą się u nas w okolicy bić.
Dali nam furmanki z końmi. Na każdą furmankę wchodziły dwie rodziny. Zabraliśmy
trochę jedzenia i rzeczy osobistych i zaczęliśmy uciekać w kierunku Warszawy.
Jechaliśmy polami i lasami staraliśmy się unikać głównych dróg, gdyż rodzice
intuicyjnie wiedzieli, że tam jest niebezpiecznie (o ostrzeliwaniu uciekającej
ludności cywilnej przez samoloty Luftwaffe
dowiedziałem się później).
Niemcy dogonili nas pod Kutnem, w jednym z majątków (nazwy niestety już nie
pamiętam). Zdziwiłem się, ponieważ przez Niemców zostaliśmy potraktowani
dobrze. Jeden z nich powiedział do nas, że jeżeli nie mamy broni, to nie mamy
czego się obawiać. Był to oficer w mundurze, w młodym wieku; biegle władał
językiem polskim, więc mnie to bardzo dziwiło. Częstował wszystkich
papierosami, rozmawiał z nami i kazał wracać do domu, bo wojna się szybko
skończy. Wiedział, że jesteśmy głodni, więc kazał nam iść do niemieckiej kuchni
polowej po zupę. Głodni byliśmy strasznie i nie trzeba było nam dwa razy powtarzać.
Wspólnie z siostrą wzięliśmy wiaderko i pełni obaw udaliśmy się po zupę.
Niemiec napełnił nam wiaderko do połowy, my grzecznie podziękowaliśmy i
wróciliśmy szczęśliwi do rodziny. Zupą okazał się kapuśniak. Dzięki niej i
przyjaznemu Niemcowi poczuliśmy się nareszcie syci. Smaku kapuśniaka nie
zapomniałem do dzisiaj. Noc spędziliśmy w majątku. Rano zjedliśmy resztę zupy i
udaliśmy się w powrotną drogę.
Pod Kutnem widziałem pobojowisko po bitwie. Widziałem
na polu leżących martwych niemieckich żołnierzy. Ciała rzucano na ciężarówki.
Ojciec nie kazał nam na to patrzeć. Jako młody chłopiec byłem ciekawy
wszystkiego i kątem oka patrzyłem na wszystko, chciałem iść zobaczyć
pobojowisko z bliska. Tata spojrzał się na mnie srogo i powiedział "nigdzie się
nie wybieraj, to zrobili nasi". Bał się o mnie. W duchu byłem dumny z tego co
zrobili nasi i pomyślałem "a po co było na nas napadać?".
Niewolnicza praca
W 1941 roku
przyszedł po nas niemiecki nadzorca o nazwisku Mainas.
Oprócz nas zabrał jeszcze do pracy trzy rodziny z mojej miejscowości. Odtąd
mieliśmy pracować dla Niemców w majątku obok, w miejscowości Borucin. Z tego co
pamiętam, to w Mainasie płynęła polska krew i przed
wojną służył w Wojsku Polskim. W jaki sposób stał się on nagle Niemcem, tego po
prostu nie wiem. Jeździł on często na czarnym koniu w czarnym mundurze, na
lewej ręce miał swastykę a na plecach karabin. Pomimo groźnego wyglądu z
robotnikami obchodził się łagodnie i był dla wszystkich życzliwy. Pamiętam, że
raz zdzielił mnie po plecach kijem za źle wykonaną pracę. Nie miałem do niego
żadnej urazy, bo mi się należało. Mainas miał
zastępcę, był nim Polak (nazwiska nie pamiętam), który nas cały czas
nadzorował.
Dzień rozpoczynał się zbiórką o 6. lub 7. rano na dziedzińcu majątku.
Sprawdzano obecność i przydzielano pracę. Podzieleni byliśmy na trzy grupy:
kobiety, dzieci i starsi. Ja należałem do drugiej grupy, więc otrzymywaliśmy
lżejsze prace. Jednak pracowaliśmy praktycznie od świtu do zmroku, z godzinną
przerwą na obiad. Głównie wykonywaliśmy prace polowe; często hakałem kukurydzę. Zimą młóciliśmy zboże w stodole, które
latem było koszone i składowane na polach w stogi. Przykrywano je z góry słomą,
aby zboże nie było poddane bezpośrednio warunkom atmosferycznym.
Jedynie co nam brakowało to jedzenia, często byłem bardzo głodny. Mieliśmy
kartki żywnościowe. Kupowaliśmy sobie jedzenie, ale kartki ledwo starczały nam
do piętnastego. Jakoś musieliśmy dawać sobie radę. Mama kupowała żyto, które
moczyła w wodzie a następnie mieliła je w maszynce do mięsa. Do mielonego żyta
dodawała gotowanych kartofli oraz mąki. Z takiej masy piekła chleb, który długo
nie czerstwiał.
Raz na dwa lata otrzymywaliśmy kartki na buty. Niestety zelówki wykonane były z
dziwnej gumy, która zimą źle izolowała ciepło. Było w nich strasznie zimno.
Tata mój jednak robił nam drewniaki, więc nigdy nie chodziliśmy boso. Były
niewygodne, ale w nogi było nam ciepło.
Obok
Borucina mieszkał Polak, który miał na nazwisko Płuciennik. Miał on żonę i
troje dzieci. Znałem go; z jego córką przed wojną chodziłem do szkoły.
Płuciennik pracował w firmie zajmującej się melioracją. Nieszczęśnik zachorował
i nie zgłosił się do pracy. Przez to, za odmowę pracy, został na następny dzień
aresztowany przez gestapo. Oczywiście na gestapo doniósł na niego niemiecki
właściciel firmy. Po dwóch tygodniach ci, którzy mieli stać na straży
cywilizacji (hitlerowcy) przysłali żonie puszkę z popiołem męża. W ten sposób
chcieli nas wszystkich zastraszyć. Na następny dzień w Borucinie odbył się
apel, na którym zjawili się wszyscy Polacy. Staliśmy w dwuszeregu i czekaliśmy
na jaśnie wielmożną "rasę panów". Przyjechało dwóch gestapowców, którzy przez
tłumacza poinformowali nas, że jeżeli nie będziemy pracować to czeka nas los
Płuciennika. Żywi, martwi lub półmartwi mamy pracować i już. Na efekty nie
trzeba było długo czekać. Po takiej wizycie chciało nam się wszystkim pracować.
Niespodzianie zimą 1944/45 tata mój wywiózł Mainasa z
rodziną furmanką pod Włocławek, gdzie farbowany Niemiec ewakuował się. Nie
przypominam sobie, abym widział swastykę na lewym ramieniu; być może zgubił ją
usłyszawszy, że zbliżają się Rosjanie.
Wyzwolenie?
Pod koniec
stycznia 1945 roku widziałem armię Żukowa. Przechodzili koło naszego domu.
Wyglądali strasznie; ubrania brudne, karabiny na sznurkach. Było wtedy zimno.
Straszny mróz. Pamiętam szczególnie jednego żołnierza radzieckiego, gdyż był w
moim wieku. Na plecach miał karabin, który był większy od niego. Przyszedł do
nas zmarznięty, aż z zimna płakał. Matka ogrzała mu ręce. Był za to bardzo
wdzięczny. Żołnierze szli drogą a koło nich, na koniach jechało chyba NKWD. U nas w mieszkaniu stacjonował
sztab radziecki. Pamiętam rozłożone mapy na stołach. Ruscy rozmawiali o
Berlinie. Jeszcze dzisiaj pamiętam, że do stolicy Niemiec mieli jakieś 550 km. Na drugi dzień zobaczyłem Żukowa; od razu było widać,
że to ktoś. Postawny był, żołnierz z krwi i kości. Był w długim płaszczu;
właśnie wchodził na czołg radziecki; to nie był T-34. Czołg był o wiele
większy, dzisiaj podejrzewam, że to był czołg KW1 lub KW2. Potem tata mówił mi, że Żukow miał
u nas spać. Rosjanie jak szybko się pojawili, tak szybko zniknęli. Raczej
pozostawili na mnie dobre wspomnienie, choć z nich były straszne obdartusy.
Ku Ziemiom Odzyskanym
Moi rodzice
podjęli decyzje o wyjeździe na Ziemie Odzyskane, na które potocznie mówiliśmy
"dziki zachód". Stało się to dzięki propagandzie komunistycznej. Do dzisiaj
pamiętam plakaty, które wszędzie wisiały. Namawiały wszystkich do wyjazdu na
zachód, gdzie miały być ziemie mlekiem i miodem płynące. Rodzice moi chcieli
spróbować pracy na roli, a skoro ziemia na "dzikim zachodzie" za darmo była -
na wyciągnięcie ręki - postanowili spróbować szczęścia. Wiedzieli, że tu w
Borucinie dalej będziemy klepać biedę, więc dlaczego nie spróbować? Jako
pierwsi ku Ziemiom Odzyskanym, w sierpniu 1945 r
pojechał mój tata, Kazimierz Ignaczak i syn jego Marian, Jan Kubicki i
Władysław Rutkowski. Przyszli pionierzy znaleźli się w malowniczej miejscowości
po niemiecku nazwanej Gross Ehrenberg (Przekolno), Terra Bernstein (Pełczyce) w Kreis Soldin (Myślibórz). Każdy z
nich wybrał sobie gospodarstwo i wrócił po swoje rodziny. Na miejscu został
Ignaczak, który miał przypilnować przyszłego naszego dobytku. Przypilnował, i
to jak!!! Pamiętam jak tata przyjechał po nas; był chyba szczęśliwy, mówił, że
wybrał dobre gospodarstwo. Po tygodniu spakowaliśmy się; rodzice w między
czasie załatwili wszelkie formalności związane w wyjazdem na nowe ziemie.
Furmankami jechaliśmy na stacje kolejową. Nie pamiętam dzisiaj jak ta stacja
się nazywała. Jechała nasza rodzina, Budnych, Ignaczaków, Rutkowskich,
Kubickich, Ciepłowskich, którzy później osiedlili się w Bolewicach. Załadowali
nas wszystkich do bydlęcych wagonów. Jeden z wagonów nie miał dachu, więc
wszyscy mężczyźni znaleźli się w nim. Ja oczywiście też tam byłem. W drugim
wagonie krytym były kobiety i dzieci. Było wtedy ciepło, więc krzywdy nie
mieliśmy, za to do woli mogliśmy oglądać w nocy gwiaździste niebo. Wyruszyliśmy
ku nieznanej krainie, w pełni obaw o przyszłe jutro. Jechaliśmy jak w tym
filmie "Sami swoi". Jechaliśmy przez Bydgoszcz, Piłę i Krzyż. Po drodze czekały
nas dłuższe przystanki, gdyż transporty wojskowe miały pierwszeństwo. Na jednym
z przystanków, z Ruskimi musieliśmy wytargować parowóz. W żaden sposób
Rosjanina nie można było namówić, aby podstawił nam pociąg. Przekupiliśmy go
bańką spirytusu, bo wtedy był to najważniejszy środek płatniczy. Maszynista też
musiał dostać swoją dolę, bo na trzeźwo nie chał z nami jechać. Koło nas
przejeżdżały transporty pełne maszyn z fabryk i innego żelastwa. To Rosjanie z
Ziem Odzyskanych wieźli swoje łupy wojenne zostawiając nam Polakom puste
fabryki. Wiedzieli, że na podstawie ustaleń Jałtańskich to należy do nas, a i
tak nam zabrali wszystko co cenniejsze.
Pamiętam szczególnie postój w Krzyżu. Widziałem jak kładką nad torami
przechodzi niemiecka kobieta. Trzymała w ręku walizkę. Ona miała około 30 lat.
W pewnym momencie podbiegł do niej rosyjski żołnierz, który siłą wyrwał jej
walizkę. Musiała mieć coś cennego w tej walizce, ponieważ skoczyła z kładki na
tory kolejowe. Biedaczka zginała na miejscu. uderzyła głową w szynę. Chłopaki
pochowali ją na skarpie nieopodal kładki. Do dzisiaj, gdy przejeżdżam pociągiem
koło tego miejsca przed oczyma widzę to straszne zdarzenie i skarpę, na której
została pochowana nieszczęsna Niemka. Tak jakby to było wczoraj. Wojna się już
skończyła i nikomu śmierć ta nie była potrzebna.
W nowej ojczyźnie!
Po południu
dotarliśmy wreszcie do stacji Rębusz. Przyjechały po nas trzy furmanki.
"Kierowcami" furmanek byli Gul i Baranowski z Klaine
Ehrenberg (Trynno) i Szarmach z Przekolna. Wszyscy
musieliśmy zmieścić się na wozach. Część z nas drogę z Rębusza do Przekolna
przemierzyła pieszo. Ja byłem w tej grupie. Było to dla nas bardzo męczące. Na
pieszo szliśmy ponad 20 kilometrów. Wieczorem byliśmy w Przekolnie. Tata
pokazał nam nasz nowy dom. Był to budynek, w której mieściła się niemiecka
poczta. Od razu zauważył w mieszkaniu brak pewnych rzeczy. Trudno, Ignaczak nie
zdołał upilnować... Po przespanej nocy miałem wreszcie okazję zapoznać się z
mieszkaniem. Zauważyłem, że na poczcie znajdują się jeszcze wszystkie urządzenia;
były jeszcze listy, łącznica telefoniczna. Bardzo mi się to podobało. Musiałem
mieszkać po byłym funkcjonariuszu SA, ponieważ w ogrodzie wykopałem jego brązowy mundur.
Zabrałem się jeszcze do szukania pistoletu, niestety nie znalazłem go. Za
piecem w mieszkaniu znalazłem natomiast portret Hermanna Göringa. Po dwóch lub trzech dniach po osiedleniu się, z tatą zabraliśmy się do
koszenia zboża po Niemcach, które zostało na polach. Kosiliśmy kosami, głównie pszenicę.
W Przekolnie mieszkało kilka rodzin niemieckich. Było ich więcej jak naszych.
Zachowywali się raczej spokojnie, młodzież śpiewała piosenki. Oczywiście w
stosunku do nas byli podejrzliwi i nieufni. My w stosunku do nich byliśmy tacy
sami. Zresztą czemu tu się dziwić - przecież zajmowaliśmy ich domy i ziemię,
ale nie była to nasza wina. Plotki rozchodziły się wszędzie. Jedna z nich
mówiła o bandach niemieckich, które były w lasach i czekały na wymordowanie
Polaków - tzw. Werwolf. Postanowiliśmy się dozbroić i bronić się przed
rzekomymi bandami. O broń w tamtych czasach nie było trudno. Ja miałem karabin
niemiecki, który z dumą w nocy nosiłem i pilnowałem Przekolna. Oczywiście nie
sam. Na szczęście dla nas wszystkich nikt nas nie napadł.
W majątku była gorzelnia, którą oczywiście pilnowali Rosjanie, gdyż był tam
spirytus. Było ich chyba sześciu. Jeden stał na warcie a reszta piła. Byli to
obdartusy i straszne pijaki. Wiem co mówię, bo to co wyprawiali widziałem na
własne oczy. Gdy byli pijani, a byli praktycznie codziennie, to dla zabawy
strzelali z broni na wiwat a często aby nas wystraszyć - nad naszymi głowami.
Nad moją też strzelali. Podejrzewaliśmy, że przeciwko nam Rosjan buntowały
Niemki, które oni bardzo chętnie odwiedzali. Jedna nawet to miała z tego bardzo
dobrą zabawę jak Rosjanin strzelał nam nad głowami, przez okno cieszyła się.
Pomyślałem, że na nich też przyjdzie pora. Trochę mnie to bolało, bo my
przecież z Rosjanami to niby razem walczyliśmy, a oni nagle woleli Niemców.
Było to widać na każdym kroku - my byliśmy tymi gorszymi.
Chciałem
trochę pomóc rodzicom - wybrałem się na "spacer" po Przekolnie. Zwiedzanie
rozpocząłem od szklarni z kwiatami, która znajdowała się w majątku. Chciałem
zabrać ze sobą trochę doniczek z kwiatami. Nagle głośno zaczęła krzyczeć
Niemka. Krzyczała tak głośno, że Rosjanin, który pilnował gorzelni pomyślał, że
to napad. Zaczął strzelać, ja uciekłem do stodoły, w której się schowałem. Rusek
nie dawał za wygraną szukał mnie wszędzie. Na moje szczęście nie znalazł mnie.
Nieźle się wtedy najadłem strachu. Mógł mnie zastrzelić, a wiadomo co mu do
głowy przyjdzie, jak to cały czas zamroczone było alkoholem.
W tej stodole był rzepak, z którego domowymi sposobami zaczęliśmy wyrabiać
olej. Robiliśmy go w kuźni. W jaki sposób należy wyrabiać olej pokazał nam
kowal - Polak; nazwiska już nie pamiętam. Oleju mieliśmy pod dostatkiem.
Postanowiłem trochę na nim zarobić. Pieniędzy wtedy nie było; olej traktowałem
jako towar wymienny. Rowerem jeździłem do Barlinka i do Rakowa, gdzie
wymieniałem się na różne towary. Drogi były wszędzie brukowane, przeważnie koło
nich rosły drzewa owocowe. Za Przekolnem a przed Bolewicami, na polu widziałem
wbity w ziemię na polu silnik samolotowy, z którego jak uszy sterczały pogięte
śmigła. Nieopodal znajdowała się część korpusu samolotu. Jaki był to samolot
przez długi czas nie wiedziałem, aż do 2007 roku, kiedy to miałem okazję
przeczytać, że to P-39 Airacobra - samolot amerykański.
W połowie drogi do Bolewic na polu stał rozbity rosyjski czołg, chyba T-34. Przed Bolewicami działo niemieckie
i umocnienia. Polegli Rosjanie, w tym czołgiści, zostali pochowani na posesji
przy pierwszym budynku; później była tam szkoła. Rosjan później ekshumowano.
Widziałem to. Wydaje mi się, że było to w 1950 r. Na końcu wsi, koło krzyża była
spalona stodoła przez Rosjan. Dalej pomiędzy Bolewicami a Pełczycami w drodze
znajdowały się leje po bombach lotniczych. Wjeżdżając do Pełczyc po prawej
stronie stał spalony budynek (obecnie ul. Ogrodowa). Pomimo spalenia budynek
wyglądał okazale; był piękny i namawiałem tatę aby go zasiedlić i odbudować.
Niestety tata się nie zgodził. Budynek później rozebrano, a cegła pojechała na
odbudowę Warszawy. Wyjeżdżając z Pełczyc - obecnie koło stadionu - też stał
czołg radziecki; wydaje mi się, że w tym miejscy Ruscy naprawiali swój ciężki
sprzęt. Dwa lub trzy razy byłem z olejem w Rakowie, aby wymienić się z
miejscowymi na spirytus. Przed Rakowem, w Słonicach na bocznicy wywrócony był
wagon pancerny. Znajdowały się w nim otwory strzelnicze. Został on usunięty
1946 roku.
Jazda
rowerem po okolicznych miejscowościach była moją pasją. Kiedy tylko miałem czas
jeździłem gdzie popadło, bez mapy. Dojeżdżałem do Choszczna, Pyrzyc, Barlinka,
Myśliborza. Wszędzie widziałem zniszczenia. Najbardziej zniszczone było Choszczno
i Pyrzyce. Dziś, gdy widzę odbudowane miejscowości, nie mogę ich poznać. To co
wtedy widziałem było straszne. Stały wszędzie kikuty spalonych domów, rozbity
sprzęt wojskowy.
Niemcy,
którzy pozostali w Przekolnie byli nam całkiem obojętni. Pozostała raczej
biedota; ci bogatsi i członkowie NSDAP to raczej uciekli. Wiedzieli co ich
czeka. Niemcy strasznie narzekali na Hitlera. (Ciekawe czy w taki sam sposób
narzekali na niego w 1939-41 roku, kiedy to podbijał całą Europę a potem
podarował im niewolników). Strasznie bali się Rosjan. Oczywiście z wiadomych
względów nie bały ich się młode Niemki. Dwa razy w tygodniu w Przekolnie była
zabawa. Uczestniczyli w niej mieszkańcy Przekolna, Granowa, Będargowa. Na
akordeonie przygrywał nam Mieczysław Ostrowski a jego żona grała na bębenku. Na
zabawy przychodziły niemieckie dziewczęta; my nawet się z nimi
zaprzyjaźniliśmy, bawiliśmy się z nimi. Były w naszym wieku. Często śpiewały
niemieckie piosenki. Zabawy odbywały się również w Pełczycach na sali. Sala
stała koło spichlerza (obecnie kompleks sklepów) . Chyba spaliła się w 1946 r.
Mówiono, że ją ktoś podpalił, że to robota Niemców. Jak było naprawdę tego nie
wiem.
W 1946 roku
przyjechali do Przekolna inni osadnicy. Byli tak jak my na początku,
wystraszeni, nie wiedzieli co ich tu czeka. My dla zabawy sprzedawaliśmy im
ziemię, tj. 10 ha za pół litra alkoholu. Wódkę oczywiście piliśmy razem i tak
się poznawaliśmy. Z czasem wszyscy żyliśmy jak jedna wielka rodzina, nie było
między nami nienawiści.
Bywałem również w Pełczycach. Często odwiedzałem milicjantów na posterunku.
Zapamiętałem ich szefa, który nie miał jednej ręki. Ponoć był przedwojennym
oficerem, zresztą było to widać. Wszyscy milicjanci słuchali się go. Jeździli
na niemieckich motocyklach. Często polowali na zwierzynę, żeby było co jeść. Ja
też nieraz dostawałem trochę dziczyzny. To byli fajne chłopaki. Potem nagle
wszyscy znikli. Mieszkańcy mówili, że uciekli na zachód, bo nie chcieli żyć w
komunistycznej Polsce.
Pamiętam
kościół w Pełczycach. Było tam strasznie. Ruscy zrobili sobie z niego
spichlerz. W środku było tyle zboża, że mogłem po nim wchodzić na chór. Potem
to zboże skisło i jego część wyrzucono.
Pierwszym księdzem był ks. Łojek. Wcześniej moja siostra Czesława wyszła za mąż
za Eugeniusza Kubiaka. To był pierwszy ślub w Przekolnie. Końmi jechaliśmy do
Chrapowa, gdzie ślubu udzielił niemiecki ksiądz. To było wiosną 1946 roku. Na
weselu grała grupa Rosołowskiego z Bolewic. Było biednie, ale wesoło bawiliśmy
się do rana.
Tata z UNR-y dostał konia. Mieliśmy również maszyny rolnicze,
siewnik, młocarnię pługi. To było coś! Gospodarka nam się rozwijała. Ziemniaki
odwoziliśmy do gorzelni w Jarosławsku, zboże
odstawialiśmy do spichlerza w Pełczycach. Chyba latem 1947 roku przyjechało do
nas do domu UB i zaczęli nam zabierać maszyny rolnicze. Chcieli abyśmy przeszli
do kołchozów. Mówili, że to spółdzielnia produkcyjna - tak się to ładnie
nazywało.
My rolnicy nie chcieliśmy do tych kołchozów należeć. Strasznie nas agitowali,
zabierali maszyny. Pamiętam jak wracałem z wojska w 1951 roku to moje maszyny
stały na terenie spółdzielni w Pełczycach. Stały pod gołym niebem, nikt o nie
dbał. Tak to władza ludowa o nie dbała.
Wcześniej
jednak odbyły się wybory. Wszędzie była propaganda i wypisywanie haseł "3 razy
Tak". Wybory chyba były w marcu. Niestety na nich nie byłem, bo byłem chory.
Wszyscy jednak głosowali na PSL i Mikołajczyka. Dzisiaj wiemy, że te wybory
zostały sfałszowane.
Jesienią
1947 roku w Przekolnie otworzono szkołę, do której uczęszczaliśmy. Była tylko
jedna nauczycielka. Niestety nie pamiętam jej nazwiska. Uczyła nas pisać i
czytać. Wszystkich uczyła jednakowo, była tylko jedna klasa. I tak niedługo
moje spokojne i w sumie beztroskie życie na nowych ziemiach miało się skończyć.
Na końcu
mojej historii dodam, że w 1947 roku wywoziliśmy Niemców do Kostrzyna. Można to
nazwać nawet deportacją. Oczywiście zgłosiłem się na ochotnika do konwoju. To
była moja mała zemsta. Wcześniej gorzelnie w Przekolnie opuścili Rosjanie. Na
reszcie mieliśmy święty spokój. Nie musieliśmy się czuć jako ci gorsi.
Władysław Skonieczny